piątek, 29 kwietnia 2011

Daniela Silva, Uciekinier - Poszukując uciekiniera

Podobno miliony czytelników uznały Daniela Silvę za „najwybitniejszego przewodnika po niebezpiecznych siłach rządzących światem”. Czytając bardzo pochlebne opinie o autorze i jego poprzednich książkach, chciałam sprawdzić wszystko na własnej skórze.


Uciekinier” to były agent służb specjalnych, który uciekając przed zemstą Iwana Charkowa zamieszkał w Londynie. Grigorij Bułganow nie jest jednak zwykłym uciekinierem. Zamiast zaszyć się gdzieś i siedzieć cicho, udziela wywiadów i dobrze się bawi. Takiej postawy agenta się nie spodziewałam. Pasją Grigorija są szachy. W czasie drogi na kolejny turniej szachowy agent znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Wyjaśnienia tej sytuacji są dwa:  Bułganow był podwójnym agentem i zebrawszy potrzebne informacje uciekł do swojego kraju albo wpadł w ręce swojego dawnego wroga Charkowa. To wątek pierwszy, wydaje się, że poboczny. O wiele ciekawszym wydaje się być wątek drugi.

Gabriel Allon, agent izraelskiego wywiadu  w „poprzednim życiu” walcząc, pozostawił przy życiu jedną osobę. O jedną za dużo. W teraźniejszym razem ze swoją żoną Chiarą, również agentką, zaszył się w pięknym włoskim miasteczku i zajął się odnawianiem dzieł sztuki. Sielanka małżeństwa nie trwa jednak długo. Duchy przeszłości przypominają sobie o agencie, zmuszając go do kolejnej walki. Na śmierć i życie. Wszystko byłoby prostsze, gdyby nie jedna obietnica.

Miałam nadzieję na naprawdę bardzo dobry kawałek literatury szpiegowskiej. Niestety, zawiodłam się. Bo chociaż sama treść książki wydaje się być naprawdę ciekawa, to styl pisania Daniela Silvy nie przemówił do mnie. Wątki, które można było opisać w kilku zdaniach wloką się niemiłosiernie, a części naprawdę ciekawe, zostały skrócone do minimum.

Osobiście uwielbiam książki szpiegowskie, thrillery, pozycje pełne dreszczyku. Nie nadajemy jednak z autorem na tych samych falach, czego bardzo żałuję. Chociaż brakowało mi w tej powieści wartkiej akcji i nie odczuwałam dreszczyku emocji, czytając o perypetiach agenta Mossadu, czasem czułam się wręcz zmęczona czytaniem, co zdarza mi się bardzo rzadko. Mam jednak wrażenie, że moje spotkanie z autorem zaczęło się od nieodpowiedniej pozycji lub w nieodpowiednim czasie. W końcu miliony czytelników nie mogą się mylić.



4/10

Daniela Silva, Uciekinier, Muza SA,  2011

recenzja opublikowana na dlalejdis.pl

środa, 27 kwietnia 2011

Książkowe promocje i konkursy portalu kobieta20

Do 5 maja możecie kupić książkę "Musiałam odejść. Wspomnienia żony i syna Osamy Bin Ladena" z 25% rabatem. Szczegóły tutaj
Kto ma ochotę na tę interesującą pozycję, niech się śpieszy.

Do 5 maja możecie również brać udział w konkursie i wygrać książkę "inteligencja erotyczna. Seks, kłamstwa i domowe pielesze" ufundowanych przez internetowy sklep www.Merlin.pl 
Szczegóły tutaj 

Do 9 maja macie szansę zdobyć książkę pt. „Dzieło Dextera”. Szczegóły tutaj

czwartek, 21 kwietnia 2011

Anthony Bourdain, Świat od kuchni. W poszukiwaniu posiłku doskonałego

Podtytuł książki („w poszukiwaniu posiłku doskonałego”), to idealne podsumowanie całości, która porwała mnie jak rwąca rzeka w fascynującą podróż po smakach, aromatach i kulturze.

Jedzenie, gotowanie, kuchnia. Ludzie kochają jeść. Programów kulinarnych, tak w Polsce, jak i za granicą, jest multum. Nikt jednak nie mówi o tym, co dzieje się poza kuchnią. Praktycznie żaden z kucharzy nie wychyla nosa poza własną kuchnię, aby sprawdzić skąd się bierze jedzenie, a przepisy przedstawiane w programach i książkach są wyrwane z kontekstu, nie mają swojej historii ani otoczki kulturowej. Anthony Bourdain w swojej książce Świat od kuchni” postanowił to zmienić. Podtytuł książki („w poszukiwaniu posiłku doskonałego”), to idealne podsumowanie całości, która porwała mnie jak rwąca rzeka w fascynującą podróż po smakach, aromatach i kulturze.

Kto interesuje się gotowaniem, temu nie trzeba przedstawiać autora. Outsider kuchni. Osoba, która wykrzyczała wszystkim w twarz swoje marzenia i nie boi się ich spełniać. Autor programu „Bez rezerwacji”. Kucharz z prawdziwego zdarzenia, bez garnituru i „ą”, „ę”.

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się nad tym, jaką historię mają poszczególne potrawy? Jeśli nie, koniecznie sięgnijcie po „Świat od kuchni” i dowiedzcie się, jak wygląda gotowanie od kuchni w Japonii, Wietnamie, Rosji, Maroko, Meksyku, Anglii, Portugalii. Do każdego z tych miejsc Anthony Bourdain udał się w jakimś celu. Nie było to bezsensowne zwiedzanie kolejnych miast szlakami dla turystów, lecz prawdziwa kuchnia od kuchni. Dzięki niemu nasza wiedza poszerza się o tematykę doboru półproduktów, przygotowania, podawania i samego jedzenia, które nie jest mniej ważną czynnością od samego gotowania. Między wierszami możemy również wyczytać część przepisów, które później będą mogły zagościć na naszych stołach.

Anthony Bourdain jest zupełnym przeciwieństwem uśmiechniętego kucharza w białych, czystych ciuszkach, mizdrzącego się do kamery i pokazującego zygzaki na talerzu w programie kulinarnym w plenerze. On nie wstydzi się i nie boi się tego, że najpierw zwierzynę trzeba upolować, trochę się ubrudzić, spocić. Pokazuje to, co każda prawdziwa kucharka ma w swojej kuchni- artystyczny nieład. Anthony Bourdain to kucharz autentyczny. Być może właśnie za to uwielbiany i szanowany. Ma swój styl i nie boi się nowych wyzwań. To kucharz, którego ogląda się z prawdziwą przyjemnością.

Tylko w książce Bourdain’a możecie przeczytać o tym, skąd faktycznie bierze się jedzenie, które później ktoś nam serwuje w wykwintnej restauracji. Czy jagnięcina smakowałaby nam tak samo, gdybyśmy widzieli zarzynanie zwierzęta? Warto sprawdzić.




9/10

Anthony Bourdain, Świat od kuchni. W poszukiwaniu posiłku doskonałego, Carta Blanca, Warszawa 2011


recenzja zamieszczona na dlalejdis.pl

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Nicolas Werth, Wyspa Kanibali - Syberyjskie zezwierzęcenie

Istnieją książki i książki. Bardzo rzadko zdarzają się takie, których zrecenzować nie można. Do takich należy „Wyspa kanibali” Nicolasa Wertha opisująca głód i kanibalizm wśród ludzi wysiedlonych na Syberię w latach 30tych.

Tytułowa „Wyspa kanibali”, czyli wyspa Nazino położona na rzece Ob., stała się w latach 30tych ostatnim miejscem na Ziemi dla ponad 2 milionów osób. Chociaż, jako rusycystka, wiedziałam o masowych przesiedleniach na Syberię z rozkazu Stalina, zdawałam sobie sprawę z bardzo trudnych warunków mieszkalnych i socjalnych, które doprowadziły tysiące ludzi do kanibalizmu, nie wyobrażałam sobie, że miało to aż taką skalę, że przeraził się jej sam Stalin rozkazując zaprzestanie przesiedleń.
Początkowo wyspa Nazino miała stać się kolejną kolonią rosyjską. Syberia, wielka kraina leżała odłogiem, a mogła stać się domem i miejscem pracy dla milionów ludzi. Ponieważ na Syberię nikt z własnej woli się nie wyprowadzi, wyspę mieli zasiedlić ludzie z marginesu- rozkułaczeni i ich rodziny, osoby niezatrudnione w zakładach produkcyjnych, działające na szkodę państwa, osoby przybyłe do dużych miast bez zaproszenia (pozwolenia), uchodźcy, byli więźniowie, osoby pozbawione praw obywatelskich- istna śmietanka towarzyska. Plan zakładał przewiezienie wyżej wymienionych osób w miejsce odcięte od świata, zagospodarowanie około miliona hektarów terenów, wybudowanie wiosek pracy (wioski miały składać się ze 100 domów po 60 metrów, po 20 mieszkańców  na budynek). Państwo miało zapewnić drewno, żelazo, gwoździe itd. Niestety, jak to często bywało z planami w Rosji, ktoś czegoś nie dopilnował, zapomniał, przydzielił innej osobie. W wyniku zaniedbań 2 miliony osób zostały zostawione same sobie z wielką kupą mąki na dziewiczych terenach Syberii. Nietrudno się więc dziwić temu, że ludzie przekształcili się w zwierzęta. Słabsze osobniki były przywiązywane do drzewa, obcinano im soczyste części ciała… i zjadano. Do nadzoru  koloni wyznaczono małe oddziały dowódców, lekarzy. Oni jednak, oprócz zabicia części osób, nie mieli na nic wpływu. Ludźmi zawładnął zew natury. Na Syberii pozostawiono 2 miliony osób, które stały się zwierzętami walczącymi o przeżycie. „Na wyspie Nazino człowiek przestał być człowiekiem. Zamienił się w szakala”.  Tak w skrócie przedstawia się historia narodzin Stalinowskiego kanibalizmu.

Książki, jak napisałam na początku, nie można zrecenzować. Bo cóż tu zrecenzować? Styl autora? Akcję? Budowanie napięcia? „Wyspa Kanibali” jest przerażającym dokumentem. Nie jestem pewna, w jaki sposób autorowi udało się napisać o wydarzeniach lat 30tych tak obszerny dokument pełen cytatów osób, które były naocznymi świadkami tamtych wydarzeń. Nie wiem również, w jaki sposób niektórzy ludzie nie zmienili się w bezlitosne zwierzęta jedzące pieczone mięso swoich sąsiadów w dosłownych tego słowa znaczeniu.
Po przeczytaniu książki nasuwa mi się jedna myśl. W jaki sposób można bez użycia siły pozbawić ludzkości tyle osób i w jaki sposób mogą potoczyć się zaniedbane przez kogoś sprawy.

8/10

Nicolas Werth, Wyspa Kanibali, Znak, 2011

recenzja opublikowana na kobieta20.pl

Richard Brandt, Potęga Google′a - W świecie geeków

Czy dwie osoby mogą zmienić świat? Czy dwóch studentów jest w stanie stworzyć coś tak rozpoznawalnego, jak puszka Coca Coli czy Microsoft? Czy z małego studenckiego projektu może powstać coś, z czego korzysta większość ludzi posiadających dostęp do internetu?

Pora poznać Larrego i Sergeya. Facetów, którzy odmienili oblicze internetu. Gdyby nie oni, nie wiedzielibyśmy, jakie sekrety skrywają przed nami miliony stron internetowych. Nie wiesz, o kim mówię? Więc wygoogluj ich sobie… tak. Myślę o twórcach największej i najbardziej rozpoznawalnej wyszukiwarki internetowej, jaką jest Google.

Chociaż wydawać się może, że genialni ludzie są dziwni, bohaterowie książki Richarda Brandta to normalni, jeszcze dość młodzi, faceci. Fakt, że chronią swojej prywatności, nie jest to jednak cechą rozpoznawalną dziwaków. Cóż może być ciekawego w książce o facetach, którzy stworzyli wyszukiwarkę? Wszystko.
Google, jedna z firm-marzeń wszystkich geeków. Na własne uszy słyszałam legendy o tej super firmie. W świecie dużych chłopców są zabawki, gry, dobre jedzenie, oranżada, rowery… taki duży plac zabaw. Wszystko po to, aby pracownicy czuli się w pracy jak w domu, swobodnie. Bo człowiek staje się najbardziej wydajny, gdy kocha swoją pracę.

Google, to nie tylko firma. To znak, to marka, to potęga. To przykład na to, że marzenia się spełniają. W odniesieniu do Larrego i Sergeya idealnie nadaje się powiedzenie „od zera do miliardera”. W książce znajdziemy nie tylko opowieść o Gogole jako firmie, ale również wiele ciekawych informacji o tym, jak zrodził się sam pomysł projektu, jak powstawała firma, skąd młodzi i niebogaci chłopcy wzięli pieniądze na rozkręcenie interesu, jaką wizję mieli i mają Larry i Sargey, jakie są ich zapatrywania na sprawy internetu w Chinach oraz, co najważniejsze, możemy dowiedzieć się wiele o sprawie własności, prywatności itp.

Jedni uważają, że Google, to samo dobro, symbol. Inni twierdzą, że firma jest wcieleniem zła, że właściciele przywłaszczają sobie to, co powinno być wspólne. Kto ma rację? Nie wiadomo.  Pewne jest jedno. Sergey i Larry stworzyli coś, o czym do tej pory nikomu się nie śniło. Wielką bibliotekę, która, pod względem innowacyjności i wielkości, jest porównywalna do Biblioteki Aleksandryjskiej.

Aby przeczytać tę książkę i dowiedzieć się kilku ciekawych rzeczy, nie trzeba być geekem, maniakiem komputerowym, czy też informatykiem. Książka napisana jest w łatwy oraz przystępny sposób i jestem pewna, że trafi do szerokiego grona odbiorców.

7/10

Richard L. Brandt, Potęga Google′a. Poznaj sekrety Larry’ego i Sergeya, Znak, 2011

recenzja opublikowana na kobieta20.pl


 

piątek, 8 kwietnia 2011

Izabela Górnicka – Zdziech, Franciszek Starowieyski, Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego - Zaczytując się w intymności

Czy znalazłaś kiedyś plik listów na strychu albo w pudełku? Jeśli tak, to na pewno pamiętasz to uczucie ciekawości połączonej ze zmieszaniem z powodu wkraczania w czyjąś intymność. Tak właśnie się czułam, czytając kolejne „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego”.
Korespondencję pochłonęłam jednym tchem, jest fascynująca. Niektóre listy są zabawne, inne opisują szarą rzeczywistość. Część, jak ten, który przytoczyłam, wzbudzają mieszane uczucia- czasem śmiech, a czasem łzy. Nie mnie oceniać wartość estetyczną listów mistrza, bo przecież, w przeciwieństwie do swoich prac, pan Franciszek nie miał zamiaru pokazywać obcym swoich uczuć i myśli. Z powodu dość charakterystycznego pisma artysty, zawartość listów została przepisana komputerowo, lecz każdy z nich został uwieczniony w oryginale. Większość korespondencji jest także opatrzona komentarzami żony grafika-malarza.

Wiele z tych listów artysta napisał na rysunkach artysty, więc czytelnik ma również  okazję do obejrzenia, zapewne nigdzie dotąd nie wystawianych, prac. Z tyłu książki mamy też mały album rodzinny tworzący przekrój życia Franciszka Starowieyskiego. Kolejnym dodatkiem jest obszerny wywiad z panią Starowieyską. Listy pana Franciszka są szczere aż do bólu. Któż bowiem ośmieliłby się napisać do ukochanej takie słowa „Żyję bardzo cnotliwie, trochę z wierności, trochę z powodu brzydkich dziewczyn: ale bardziej z wierności”? Tylko prawdziwy artysta, który przelewa na papier swoje prawdziwe uczucia, czy to za pomocą rysunków, czy słów.

Choć dość rzadko czytuję pamiętniki i nie przepadam za tego typu publikacjami, z całego serca polecam „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego”.  To prawdziwa gratka nie tylko dla miłośników talentu Starowieyskiego lecz również dla koneserów literatury pięknej w dosłownym tego słowa znaczeniu. Książka, a właściwie poniekąd album, idealnie nadaje się na prezent dla bliskiej osoby.

5/10

Izabela Górnicka – Zdziech,  Franciszek Starowieyski, „Listy miłosne Franciszka Starowieyskiego”, Prószyński i S-ka, 2010

recenzja opublikowana na dlalejdis.pl

Annie Hawes, Extra virgin - Przygoda w liguryjskich górach

Marzycie o słońcu i podmuchach ciepłego wiatru? Chciałyście uciec kiedyś w przepiękne zakątki Włoch? Sięgnijcie po książkę Annie Hawes „Extra Virgin”, a nie zawiedziecie się.

 Głównymi bohaterkami książki są Annie i jej siostra, które uciekają na dziesięć tygodni z wiecznie mokrego i zimnego Londynu na słoneczną Riwierę Włoską. Znając trochę włoski, zatrudniają się przy szczepieniu róż, mając nadzieję na długie darmowe wakacje. Szczęśliwe i nieświadome panujących w małym miasteczku obyczajów, szybko muszą się zmierzyć z otaczającą je rzeczywistością. Mała mieścina to nie Rzym, kobiety nie chodzą tutaj w kusych bluzeczkach i krótkich spódniczkach, a wymarzona Riwiera nie wygląda jak na turystycznych prospektach. W takich miastach ludzie żyją skromnie, są nieufni i przepełnieni starymi przesądami. Siostry Hawes nie poddają się jednak i zamiast uciec z przerażeniem do Anglii, zakochują się w otaczającym je krajobrazie i za niewielkie pieniądze kupują rozsypujący się domek w górach.

Aby stać się częścią społeczeństwa, utrzymującego się z hodowli oliwek, muszą się jednak wiele nauczyć. Począwszy od tego, że aby zjeść w gospodzie, należy zapowiedzieć się odpowiednio wcześnie, poprzez to, że przy pomocy wapna można zrobić wszystko w domu i kuchni, kończąc na tym, że wypicie trzech kaw grozi poważnymi chorobami. Czy młode, pełne energii, samotne dziewczyny przetrwają w surowym i pełnym konwenansów środowisku? Czy zostaną dopuszczone do wspólnoty? Czy będą w stanie żyć w górach porozumiewając się gwarą? Przekonajcie się same.

Książka Annie Hawes to optymistyczna i ciepła lektura, dzięki której zapomnimy o zimie za oknem i poczujemy zapach przepysznego włoskiego jedzenia. Z książki dowiemy się, jakie faux pas może popełnić nieświadomy niczego turysta i co to znaczy „wino z winogron”. Autorka opisuje swoje przygody trochę na zasadzie pamiętnika, trochę chaotycznie, ale moim zdaniem dodaje to tylko autentyczności i owa chaotyczność bardziej bawi, niż przeszkadza. Akcja książki toczy się leniwie, tak jak leniwie toczy się życie wśród liguryjskich mieszkańców. Nie ma tam zapierających dech w piersiach zwrotów akcji, nie znajdziemy tutaj chwytających za serce opisów niespełnionej miłości. „Extra Virgin” to połączenie zapachów, jedzenia z dużą ilością oliwy z oliwek i wina z winogron.

Bohaterowie książki są tak autentyczni, że odwiedzając kiedyś małe włoskie miasteczka, nie zdziwcie się, gdy ujrzycie Marię, Franca Giaca i Luigi opowiadających smętnie o trudach utrzymania się z hodowli oliwek. A gdy już zajrzyjcie do przydrożnej gospody, nie rozsiadajcie się jak u siebie w domu, lecz grzecznie spytajcie gospodynię, czy znajdzie się dla was miejsce. Nie pytajcie się również o to, dlaczego wino jest z winogron. To podstawowe przykazania, dzięki którym przeżyjecie pierwszy dzień na Riwierze.

10/10


Annie Hawes, Extra virgin, Zysk i S-ka, 2010
recenzja opublikowana na dlalejdis.pl

Piotr Olkowicz, W stronę słońca - Losy serialowej Majki

Książka „W stronę słońca” opowiada o losach rodziny Olkowiczów. Na kilka chwil możemy przenieść się w lata 80-te, gdzie półki świecą pustkami, a obywatele Krakowa snują się w szarych ubraniach. Główną postacią książki jest nastoletnia Anna, siostra Piotrusia, córka Róży.
TVN po raz kolejny zastosował ten sam chwyt marketingowy i po raz kolejny wielbiciele serialowych bohaterów sięgnęli po książki przez nich „napisane”. Teraz pozostaje nam czekać na kolejny hit i kolejną „porywającą” powieść.

Zaczynając lekturę książki, miałam nadzieję na kilka przyjemnych wieczorów, w trakcie których przeżyję na własnej skórze wielką miłość na tle przepięknego Krakowa. Niestety, zawiodłam się. Autorka (!) (tak, nie przejęzyczyłam się) w sposób nudnawy opisuje losy głównej bohaterki.

Maturzystka Anna mieszka ze swoją matką krawcową i bratem w Krakowie. Jej życie jest nieciekawe. Nie ma koleżanek, wolne chwile spędza, czytając romansidła. Na prośbę matki, zaczyna nosić do teatru stroje szyte przez matkę. Poznaje tam Ryszarda Reinera i zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia. Na drodze do ich „szczęścia” stoi wyniosła Mona, niespełniona aktorka. Pewnego dnia  pojawia się fotograf Jakub chcący zrobić fotoreportaż o teatrze, w którym grają bohaterowie książki. Jakub już podczas pierwszego spotkania z Anną zakochuje się w niej. Mogliby żyć ze sobą długo i szczęśliwie, gdyby nie Mona usiłująca upolować bogatego, jak jej się wydaje, męża. Sprawy zaczynają się komplikować, Anna kocha Ryszarda, Mona usiłuje zdobyć Jakuba. Po wielu perypetiach Anna i Jakub zostają parą, Anna zachodzi w ciążę, Jakub wyjeżdża zagranicę zarobić trochę pieniędzy… a potem, po wielu latach poznajemy serialową Majkę.

Bohaterowie książki dzielą się na krystalicznie dobrych (Anna, Róża, Jakub) i na złych aż do szpiku kości (Mona usiłująca manipulować ludźmi, Ryszard Reiner- narcystyczny aktor teatralny). Przypomina to trochę telenowelę rodem z Brazylii. Ja go kocham, ale on mnie nie, za to kocha mnie ktoś, na kogo ja nie zwracam uwagi. W książce nie zachwyciło mnie absolutnie nic. Najciekawszą postacią książki jest mały Piotruś marzący o kosmitach lądujących na Wawelu.

Agnieszka Marzysz, prawdziwa autorka pozycji, nie wykazała się umiejętnościami pisarskimi. Nieco ciekawsza zaczyna być mniej więcej od rozdziału XX. Pytanie, ilu czytelników przebrnie przez ¾ nieudanej powieści? Ogólnie jest nudna i bez polotu. Widać, że była pisana bez pasji, na wyraźne zamówienie stacji. Jednak, co ciekawe, chyba odnosi sukces. Wiele osób jest święcie przekonanych, że Piotr Olkowicz istnieje naprawdę i są to jego wspomnienia. Ciekawe, jaką pamięć musiałby mieć wujek Majki, aby pamiętać dokładnie to, co przytrafiło się jego siostrze, gdy był w podstawówce...

1/10

Piotr Olkowicz, W stronę słońca, Pascal,  2010

Anita Shreve, Skradziony czas - 20 dni na miłość

Sama fabuła książki nie jest zaskakująca, szczególnie dla nas, Polaków. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie małe belgijskie miasteczko Delahaut. Trwa II wojna światowa, Belgia jest okupowana przez niemieckie wojska. 

Pewnego dnia nieopodal miasta rozbija się amerykański samolot. Okazuje się, że w miasteczku działa ruch oporu. Ted Brice, pilot samolotu, mimo poważnej kontuzji, ma wielkie szczęście. Zostaje odnaleziony przez jednego z mieszkańców miasteczka i przetransportowany do domu Claire i Henriego, którzy zajmują się ukrywaniem osób poszukiwanych przez Niemców, a potem pomagają w przerzucaniu ich do innych krajów. Gdy Henri ucieka z miasteczka z obawy przed represjami, Ted i Claire, pomimo problemów językowych, zbliżają się do siebie. Szybko zaczyna rodzić się między nimi uczucie, które nigdy nie minie.

Wydawałoby się, że główni bohaterowie będą się powoli poznawać i stopniowo w sobie zakochiwać. Nic bardziej mylnego. W końcu jest wojna i nie wiadomo, ile czasu im dano. Uczucia między nimi ograniczone są również ramami czasowymi. Zbyt mało czasu, aby się dogłębnie poznać. Zbyt wiele, aby nazwać to przelotnym romansem. Ich miłość jest jednak intensywna i w pewnym sensie magiczna. Po około 20 dniach do miasteczka wraca Henri. Okazuje się, że Ted może zostać przerzucony… Co dzieje się później? Zarówno Ted jak i Claire znajdą się w więzieniu. Dlaczego? Tego dowiecie się w drugiej części książki…

„Skradziony czas”, to książka która zachwyca. Anita Shreve trzyma czytelnika w napięciu, mimo tego, że nie znajdziemy w książce wielu zwrotów akcji. Szczególnie zachwyciła mnie głębia tej historii. Czułam, jakby była to opowieść prawdziwa, a Anita Shreve była ghostwriterem. Na kilka chwil przeniosłam się w czasie i przestrzeni. To było, jak opowieść, którą możemy usłyszeć w tajemnicy od swojej prababci. Opowieść o zakazanej miłości, która może się skończyć dosłownie w każdej chwili, atmosfera przepełniona seksualnym napięciem- wprost idealna lektura na wieczór. Przemyślane postaci, głębia ich charakterów, ciekawie opowiedziana historia okraszona opisami życia wojennego kojarzy mi się z połączeniem „Pearl Harbor” i „Wichrowych Wzgórz”. Nie bacząc na trwającą wojnę, Ted i Claire zatracają się w sobie, tworząc coś na miarę własnego świata.





6/10

Anita Shreve, Skradziony czas, Prószyński i S-ka,  2010

recenzja opublikowana na dlalejdis.pl

Matura to bzdura?

Od jakiegoś czasu oglądam program "Matura to bzdura". Może kogoś to zdziwi, ale z założeniem programu się nie zgadzam. Prawdą jest natomiast, że produkujemy... Chciałoby się powiedzieć debili, ale skoro to przyszłość naszego narodu, to nic nie powiem i pozostawię "..."


Jakieś 90% naszego kochanego młodego społeczeństwa ma dys*** (w miejsce *** proszę o dopisanie pasującej jednostki chorobowej). Pytanie ile z tych osób przeczytało w ciągu ostatniego roku jakąś książkę i/lub zajrzało do takiej grubej książki, którą zwą słownikiem. Rozumiem, że część osób faktycznie ma dysleksję lub dysortografię, ale nie tyle osób, ile deklaruje. A potem nie wiedzą, czy powinno się pisać "pszczoła" czy "przczoła".
Kto programu "Matura to bzdura" nie oglądał- zachęcam.
Moje ulubione odcinki --> typowo polonistyczne:


I co sądzicie?
No i pytanko: czy matura jest potrzebna? (jeśli tak, to czy powinniśmy powrócić do starej)

czwartek, 7 kwietnia 2011

James Paul Blaylock, Widma minionych nocy - Mroczny horror bez napięcia

Mroczna okładka. Twarz kobiety o przenikliwych oczach podobna do bohaterki „Ringu.”


Strefa mroku… „Widma minionych nocy” przyciągnęły mnie obietnicą, że „są rzeczy silniejsze niż śmierć”. Początek książki ciekawy i wciągający. Odgłosy drzew, wiatr w oddali, skrzypienie drzwi.

Autor potrafi wprowadzić czytelnika w odpowiedni nastrój: „Deski podłogowe skrzypiały mu pod nogami. O okiennicę ocierała się gałąź. Nagle w drzwiach gabinetu mignął cień. A potem powoli, zupełnie jakby ktoś pomału podkręcał płomienie w propanowych latarniach, blade światło wypełniło otwór drzwiowy pomieszczenia, rzucając srebrzystą smugę na dywan w salonie.”

Głównym bohaterem powieści Jamesa P. Blaylock’a jest Peter, mieszkaniec kanionu. Mężczyzna po rozwodzie z żoną przeniósł się na odludzie i powoli układa sobie życie z inną kobietą. Chociaż z żoną łączy go już tylko wspólne dziecko, Peter pomaga jej czasem. Gdy jego eks wraz z dzieckiem wybiera się na Hawaje, Peter postanawia naprawić coś w jej samochodzie. Okazuje się jednak, że wcale nie wyruszyli w podróż. Zniknęli i nikt nie wie, gdzie są.

W tym samym czasie Pomeroy, szemrany poszukiwacz nieruchomości, usiłuje za wszelką cenę wykupić najładniejsze domy w okolicy. Mężczyzna nie cofnie się przed niczym. Dla  niego zatrucie studni to bułka z masłem. W swoje interesy wciąga Kleina, który jest sąsiadem nowej przyjaciółki Petera. Brzmi trochę jak „Moda na sukces”? Faktycznie.

Gdyby książka opowiadała wyłącznie o poszukiwaniach i uczuciach Petera, byłaby kilka razy ciekawsza Mam wrażenie, że autor, nie mając pomysłu i mając około 200 stron dobrego, mrocznego tekstu, postanowił dokoptować parę wątków i postaci.

To, że bohaterowie są ze sobą w jakiś sposób połączeni, sprawia, że niestety nie da się ominąć nieprzyjemnych rozdziałów, by przejść do ciekawszych części, ponieważ wrzucenie szczura do studni jednego z bohaterów może mieć swoje konsekwencje 50 stron dalej.

Autor miał chyba również problemy z budowaniem napięcia. Główny bohater coś słyszy, pada deszcz, wiatr szaleje w pobliskim lesie… i nagle… czuję się, jakbym słyszała opowieść przedszkolaka. To nadużywanie, moim zdaniem, słowa „nagle” zaczyna po jakimś czasie irytować. To, co miało budować napięcie, burzy je, jak przerwa na reklamę.

Nie zrażając się jednak do naciąganych bohaterów i problemów z napięciem, książkę przeczytałam i jestem zadowolona. Nie zdradzę, czy Peter odnajdzie swoją rodzinę i jak skończy pośrednik nieruchomości spod ciemnej gwiazdy. Przeczytajcie sami i broń boże nie przerywajcie lektury po nudnawym kawałku z Kleinem w roli głównej.

4/10 




James Paul Blaylock, Widma minionych nocy, Prószyński i S-ka, 2011 
recenzja opublikowana na dlalejdis.pl

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

David Peace, 1974- Śmierć oczyma pismaka

Co, najbardziej, kręci korespondenta działu kryminalnego? Śmierć. Im bardziej okrutna, tym lepiej. Niewyjaśnione okoliczności, brak ciała, pruderia, powiązania z innymi niewyjaśnionymi sprawami- takich ludzi podnieca każdy temat, z którego da się wycisnąć sok do ostatniej kropli. Prośby rodziny, łzy, wspomnienia… ludzie kochają czytać o nieszczęściach innych. A korespondenci kryminalni uwielbiają zaspokajać żądze społeczeństwa.




Mogłoby się wydawać, że zaginięcie dziewczynki  to wszystko, czego potrzeba do szczęścia Eddiemu Dunfordowi.   I tak też początkowo jest. Dziewczynka ginie w drodze ze szkoły do domu. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wiem. Edward jest zachwycony.  Zrozpaczona rodzina błaga o pomoc i informacje, ciała nie ma. W skutek niespodziewanych okoliczności dziennikarz traci temat. Nie poddaje się jednak, ponieważ w sprawie zniknięcia dziewczynki, coś mu śmierdzi. Dzięki kilku, początkowo niepowiązanym zupełnie ze sobą wątkom, Edward odkrywa, że nic nie jest takie, jakim wydawało się na początku. W sprawę kilku niewyjaśnionych zaginięć wmieszani są ludzie bardzo wpływowi, którym nie podoba się to, że młody dziennikarz wsadza noc w nie swoje sprawy. Czy determinacja i siódmy zmysł pozwolą Edwadrowi doprowadzić sprawę do końca?
Kryminał, pod niezbyt ciekawym tytułem „1974”, którego autorem jest młody pisarz David Peace, choć, zważywszy na temat, powinien wciągać jak bagno, pozostawia niedosyt. Nie wiem, czy winą jest niedoszlifowany jeszcze styl pisarski, czy też to, jak autor stara się stylizować bohatera.  Główny bohater jest oschły, za wszelką cenę stara się nie wzbudzać sympatii czytelnika. Jest brutalny i nieprzyjemny. Cała książka stylizowana jest na opowiadanie o ludzkiej bezduszności.
Czytelnik może zaznajomić się z prawami, którymi rządzi się świat dziennikarstwa. Wyzute z uczuć notatki prasowe, łapanie informacji jak ochłapów mięsa, walna o tematy, babranie się w archiwach w poszukiwaniu jednego, jedynego tropu, który mógł zostać przeoczony. Jeśli dodamy do tego polityczną rzeczywistość pełną korupcji i żądzę walki, powstanie scenariusz na idealną książkę.  Niestety przez zbytnie pragnienie stworzenia brutalnego świata,  David Peace stworzył dość suchą powieść, której brakuje „tego czegoś”.
Jako, że „1974” będzie niedługo mieć kolejne części, pozostaje mieć nadzieję, że autor zmieni nieco podejście to języka, którym posługuje się w swojej książce. 

3/10

David Peace 1974,  Prószyński i S-ka,  2011

sobota, 2 kwietnia 2011

Jacek Piekara, Młot na czarownice - Na rany Chrystusa i inne herezje

W alternatywnym średniowieczu, w świecie, gdzie Jezus nie umarł na krzyżu lecz zstąpił z niego i policzył się z wrogami, po ziemi stąpa sługa Pana, młot na czarownice, miecz aniołów… inkwizytor Mordimer.

„Młot na czarownice” to kolejny zbiór opowiadań Jacka Piekary o przygodach sługi bożego.  Książka składa się z pięciu, dość obszernych opowiadań, w których inkwizytor przemierza świat nawracając zagubione owieczki.  Heretycy głoszą, że Jezus zginął na krzyżu, ale wierni słudzy boży z radością naprowadzają ich na właściwą drogę. W średniowiecznym świecie, pełnym zła, herezji i czarów, inkwizytorzy nigdy się nie nudzą. Zawsze znajdzie się coś, co zwróci ich uwagę. Czy to chłopiec  ze stygmatami tam, gdzie nie powinno ich być (ponieważ w świecie, który stworzył Piekara, Jezus miał o jedną ranę mniej niż według naszej wiary), czy też stwór, który uwielbia mężczyzn i słodycze.  Altermatywne średniowiecze to jednak nie tylko czarownice i magia. To również czas pijaństwa, morderstw, cuchnących obywateli, smrodu popsutych zębów i bóg wie czego jeszcze.


Każde z opowiadań czytelnik może traktować zarówno jako kolejny rozdział, jak i osobną historię. W każdej części mamy okazję do podziwiania przenikliwości Mordimera Madderdina. W każdym z opowiadań autor skupia się na poszczególnych cechach swoich bohaterów. Poznamy między innymi kobietę tak zazdrosną i zgorzkniałą, że wydaje w ręce inkwizytorów swoją siostrę, murgrabiego, dla którego największą podnietą jest zadawanie bólu innym, śpiewaczkę, która marzy o pieniądzach i władzy.
Chociaż opowiadanie opowiadaniu nierówne, to Młot na czarownice Jacka Piekary czyta się bardzo dobrze. Mordimera Madderdina polubiłam od pierwszego spotkania. Bo chociaż Inkwizytor to miecz aniołów i młot na czarownice, pijaczyna łasy na pieniądze i lubiący przygodny seks mężczyzna, to mimo wszystko jest on bohaterem pozytywnym. Wbrew pozorom ma serce.


Książka Jacka Piekary charakteryzuje się czarnym humorem, ironią i prostym językiem. W świecie Inkwizytora nikt nie przejmuje się higieną i kulturą, wysłannicy kościoła nie ukrywają się ze swoją miłością do pieniądza, słabością do sięgania po kieliszek. Mam przeczucie, że książki Piekary to satyra na otaczający nas świat. Ciekawe, jak by się prezentowały w kanonie lektur szkolnych?

7/10

Jacek Piekara, Młot na czarownice,  2010, Fabryka Słów

recenzja opublikowana na kobieta20.pl

Ally Condie, Dobrani - Wolność ma swoją cenę

W idealnych domach, na idealnych dzielnicach, w idealnych miastach, w idealnym świecie mieszkają idealni ludzie. Nie znają chorób, biedy, cierpienia. Nie znają również wolności.


Świat jest idealny. Cassia, główna bohaterka książki, stoi przed najpoważniejszą zmianą w swoim życiu. Czeka ją Bankiet Doboru. Doboru? Tak, ponieważ piękny, idealny świat, to nie dzieło natury, lecz człowieka. Specjalna organizacja zajmuje się wszystkim, co dotyczy ludzi i ich życia. Począwszy od wielkości rabatek przed domami, poprzez organizację czasu wolnego kończąc na dobieraniu partnerów. Po co to wszystko? Aby było idealnie. Wszyscy powinni być równi. Aby społeczeństwo było zdrowe i posiadało idealne potomstwo to Państwo sprawuje pieczę nad doborem przyszłych małżonków. To Państwo decyduje kto gdzie będzie pracować i jak spędzać wolny czas.
Okazuje się jednak, że nieważne, jak bardzo Funkcjonariusze, przedstawiciele Państwa, usiłują sprawować kontrolę nad obywatelami, zawsze znajdzie się ktoś, kto śni o wolności i możliwości podejmowania samodzielnych decyzji.  Cassia, tak jak inni obywatele właśnie czeka na swojego partnera. Okazuje się, że idealnym dla niej partnerem jest jej kolega z dzieciństwa Xander. Gdy dziewczyna chce obejrzeć informacje, które dostała o swoim wybranku, jej oczom nie ukazuje się jednak twarz Xandera lecz zupełnie innego chłopaka- Ky’a. Nie jest to jednak możliwe. Ky należy do Aberracji i nie jest brany. pod uwagę przy budowaniu kolejnego pokolenia obywateli.  Co się więc stało? Czy Cassia będzie szczęśliwa z Xanderem, czy też zbuntuje się i wybierze Ky’a?


Ally Condie pisząc „Dobranych” wzorowała się według mnie na świecie orwellowskim, gdzie człowiek pozbawiony jest możliwości wyboru i wszyscy są inwigilowani. Na początku myślałam, że autorka nie uniesie ciężaru antyutopii- na szczęście myliłam się. Candie poradziła sobie z tym zadaniem bardzo dobrze. Antyutopijna historia o perypetiach młodych ludzi jest bardzo przekonująca. Otaczający bohaterów świat nie jest naciągany, autorka dokładnie przemyślała to, o czym chce napisać i co pragnie pokazać.


Książka Ally Condie porusza tematy najważniejsze: miłość, przyjaźń i wolność, z której nie codziennie zdajemy sobie sprawę. Ludzie wolni swojej wolności nie doceniają do momentu, gdy jej nie stracą. Nie jest jednak trudno buntować się, gdy wiemy o co walczymy i co straciliśmy. Bohaterowie książki „Dobrani” walczą nie wiedząc dokładnie o co, bo wolności nigdy nie posiadali.
9/10

Ally Condie, Dobrani, Prószyński, 2011

recenzja zamieszczona na kobieta20.pl