sobota, 19 listopada 2011

Służące / The help (2011)



Ameryka, lata ’60. Typowe małe miasteczko jakich wiele, a w nim mieszkańcy jakich wiele. Każdy, z kto nie jest z marginesu, posiada mały domek, ogródek, dziecko… i służącą. Czarną oczywiście. I właśnie o tym, (o tych) jest ten film. O czarnych służących, które pomimo tego, że są z „nami” codziennie od porodu aż do śmierci, sprzątają, piorą, gotują, wychowują „nasze” dzieci nie mają żadnych, ale to żadnych praw. O filmie dowiedziałam się dzięki pani Dorocie oglądając program „Kino kanapa książki”. Właściwie to dowiedziałam się o książce, poszukałam i zorientowałam się, że istnieje film pod tym samym tytułem.

Główna bohaterka filmu, Skeeter (Emma Stone, znana z między innymi z filmów To tylko seks i Duchy moich byłych ) to panna z dobrego domu, która wraca do rodzinnej miejscowości po studiach. Skeeter, w przeciwieństwie do koleżanek, dla których szczytem szczęścia jest złapanie męża, urodzenie dziecka i plotkowanie (bo posiadanie służącej jest normą) marzy o karierze dziennikarki. Udaje jej się dostać do miejscowej gazety, gdzie będzie odpisywać na listy czytelniczek dotyczące prowadzenia domu. Problem w tym, że jak każda dziewczyna z dobrego domu, Skeeter wie o prowadzeniu domu tyle ile o podróżach na Księżyc. Przecież wszystko zawsze robiły czarne służące. Dziewczyna postanawia więc skorzystać z wiedzy jednej z pomocy domowych w domu swojej koleżanki. Gdy widzi i słyszy, jak na co dzień traktuje się służące, postanawia napisać o poważny artykuł o pracy w domach białych ludzi z punktu widzenia czarnych. Nie jest to pomysł głupi, ale kto odważy się opowiedzieć o pracodawcach?

Moje wrażenia? Wiem, co to rasizm i segregacja rasowa. O tym tak de facto jest ten film. Wywiady ze służącymi to tylko przykrywka, aby móc pokazać ludziom jak żyło się 50 lat temu. Bo kto poszedłby do kina na film dokumentalny o segregacji czarnych? W latach ’60 było to normalne i nikogo nie dziwiło. Czarni mieli swoje kościoły, szkoły, miejsca w autobusach. Nie mogli przebywać w towarzystwie białych, normalnie z nimi rozmawiać, srać (za przeproszeniem) w ich kiblach. Wprawdzie teoretycznie jakieś prawa mieli, ale jeśli z nich skorzystali gorzko żałowali nie tylko oni, ale i całe ich rodziny. Wszyscy wiedzą kim byli Martin Luther King czy Rosa Parks. O nich się mówi. Nie mówi się natomiast o szarych obywatelach. I ten film/książka jest właśnie o tym. O poniżaniu, segregacji, walce. Ale nie tylko. Pokazuje również, jak biały człowiek był uzależniony od czarnego. Szumnie nazywane „gospodyniami domowymi” kobiety nie potrafiły jajka ugotować, pościelić łóżka, czy wykąpać własnego dziecka. Gdyby wtedy służące się zbuntowały, piękne USA zarosłoby brudem i umarło z głodu. Dzięki czarnym biali żyli. Jest jeszcze jeden ciekawy aspekt poruszony w Służących. Miłość. Służące wychowywały cudze dzieci. Te dzieci kochały właśnie je, nie swoje matki, których naprawdę nie znały. To „niania” je kąpała, karmiła, ubierała, czytała im książki itd. To swoje czarne „nianie” kochały dzieci. Gdy dziecko dorastało często dostawało służącą w „testamencie”. Wtedy relacje się zmieniały. Nie można było być miłym dla czarnego. W niani przechodziły one w służące. Zresztą co ja będę pisać. To trzeba obejrzeć, przemyśleć.


Służące (The help) to bardzo dobry film. Choć jest to dramat, to chwilami śmiałam się do łez (Wy też  będziecie). Oglądajcie śmiało i, jeśli macie możliwość, sięgnijcie po książkę Kathryn Stockett o tym samym tytule. (ja sięgnę na 100%)

*nadużywanie słów „czarni” jest zamierzone. 

Edit: Zapomniałam dodać. Film jest wzruszający, więc miejcie w pogotowiu chusteczki higieniczne. Mi się przydały, ale ja często płaczę na filmach

Tytuł polski: Służące
Tytuł oryginalny: The help
czas trwania: 2 godz. 26 min.
gatunek:Dramat
premiera: 4 listopada 2011 (Polska) 10 sierpnia 2011 (Świat)
reżyseria:Tate Taylor
scenariusz:Tate Taylor
Obsada:  Emma Stone, Viola Davis,   Bryce Dallas Howard,  Octavia Spencer,  Jessica Chastain, Ahna O'Reilly, Allison Janney, Anna Camp
Na podstawie książki  „Służące” Stockett Kathryn

piątek, 18 listopada 2011

Kreatywny Klub Dyskusyjny #11: Czy boimy się czytać polskich autorów?

Kreatywny Klub Dyskusyjny skupia miłośników książek, którym niestraszne są długie dysputy na tematy (około)literackie. Jeżeli jesteś zainteresowany dialogiem z innymi molami książkowymi - w każdą środę włącz się do nowej dyskusji! Odpowiedz na pytania związane z tematem (zawsze jest ich kilka), a potem opowiedz, do jakich refleksji skłonił Cię dany problem. Możesz rozpocząć dyskusję u siebie na blogu (koniecznie podaj link, dodam go do bazy KKD) i/lub dołączyć do wymiany zdań, jaka wywiąże się pod danym postem, oznaczonym logo Kreatywnego Klubu Dyskusyjnego. Zainteresowany? Znakomicie! Zachęcam do wymiany poglądów :)
"Łolaboga". Pytanie "Co więc robić? Łagodniej traktować rodzimych autorów? Omijać polską literaturę? A może "ryzykować" i nie przejmować się niczym?" chciałoby się skomentować tak jak pisałam już kilka razy na AK: Nie czytam. No ale niech będzie więcej.

Najłatwiej jest z autorami wąchającymi kwiatki od spodu. Przecież Mickiewicz, Prus, czy Konopnicka nie wyjdą z grobu i nie powiedzą "nie znasz się! to książka nie dla ciebie!". Można przeczytać, pochwalić albo zjechać od góry do dołu i git. Spokój. Co zrobić, gdy autor żyje? Mam pecha i jeśli trafiam na coś polskiego, jest to przeważnie coś kiepskiego. Chociaż było kilka wyjątków:  Demony Leningradu Adama Przechrzty, Ireny Matuszkiewicz, czy też Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny Anny Brzezińskiej. I chociaż Demony Leningradu, anielicę i diablicę oceniłam bardzo wysoko, autorzy nie pisali mi komentarzy (nie spodziewałam się ich, bo to zdarza się rzadko). Autorki Szeptów i Wiedźmy również się nie wypowiadały, choć ich książki nie zostały ocenione celująco. Ci ludzie mają dystans. Gdy natomiast kończyłam recenzję książek "Piotra Olkowicza", W stronę słońca (o serialowej Majce) oraz Dusza kobiety... Ego mężczyzny... Jedna historia dwa punkty widzenia... nie zdziwiłabym się, gdybym przeczytała niezbyt przychylne komentarze. Tak się jednak nie stało, chociaż książki oceniłam na całe "1". Autorzy albo olali albo okazali się normalnymi ludźmi z dystansem. Bo to, że coś mi się nie podoba nie oznacza, że nie spodoba się innym (a zła recenzja czasami nakręca na książkę bardziej niż ta pozytywna). Nie przeczytałam, że to lektury nie dla mnie, że się nie znam, że jestem za młoda/stara na takie książki. Było ok. Nie zmienia to jednak faktu, że się bałam. Jak zjadę najnowszą książkę Kinga, to facet nie pofatyguje się i nie napisze mi "dupa z Ciebie nie recenzentka".
Ogólnie rzecz ujmując do współczesnej polskiej literatury podchodzę z dużą nieufnością. Za każdym razem dobrze się zastanawiam zanim po daną książkę sięgnę i ostatnio ani razu się nie zawiodłam. Książki były dobre i zwyczajnie nie było się do czego przyczepić. Jeśli autorowi nie spodoba się moja recenzja, trudno. Ja się tłumaczyć nie będę, jestem czytelnikiem, mam prawo ocenić produkt który posiadam. Producent przyprawy nie bluzga nikomu na stronie, gdy musztarda jest dla nas za mało pikantna, więc dlaczego robi to autor książki? I dlaczego ja mam się tłumaczyć, kajać i przepraszać?

Zupełnie inną sprawą jest wartość danej pozycji i poczytność samego autora. Im mniejszy piesek tym głośniej ujada, a krowa co dużo ryczy mało mleka daje- takie mam ostatnio wrażenie. Dobra książka sama się obroni, nie potrzebuje do tego przemówień autora.

Zapomniałabym. Czy traktuję polskich autorów łagodniej? A niby z jakiej paki? Piszą- będą ocenieni. Książka, jak napisałam wyżej, to produkt. Nie ważne czy polska czy też nie. Wszystkie które czytam podlegają ocenie (subiektywnej oczywiście, o czym niektórzy zapominają) takiej samej. Nie oceniam czegoś łagodniej bo to debiut/polska/zagraniczna/pośmiertna książka. Bo i z jakiej paki? To, że nie możemy porównać obrazka 5-latki do Moneta nie oznacza, że nie możemy porównać książek- wszak to nie wypracowanie uczennicy podstawówki tylko książka.

wtorek, 15 listopada 2011

Zimowe candy u książkoholiczki

Dawno już nie było u mnie candy, więc postanowiłam zrobić, a co :)

Zasady?
1. Potwierdzić w komentarzu chęć wzięcia udziału w losowaniu*
2. (nie jest wymagane) Będzie mi miło, jeśli polubisz mój profil na fb
3. Zamieścić na swoim blogu banerek z odnośnikiem do candy lub ogólnie mojego bloga

 * komentarza anonimowe będą usuwane, więc jeśli nie masz konta na bloggerze zostaw namiary na swojego bloga.

Do wygrania książka 


"Co by się stało, gdyby Roger Casement nie spotkał nigdy Josepha Conrada? Może nie trafiłby do więzienia, może jego własna podróż do jądra ciemności nie byłaby taka tragiczna? Słynny twórca raportu z czarnego Kongo, który uświadomił światu barbarzyństwo uprawiane przez białego człowieka w Afryce, znalazł się w niełasce. Dlaczego? Odpowiedzi jest kilka, ale ta najprawdziwsza kryje w sobie niechlubną tajemnicę. Bohater powieści podczas śledztwa w Afryce odkrywa nie tylko bestialskie okrucieństwo ludzi, którzy w imię moralnej przewagi katują i mordują swoich podwładnych, „swoją własność”. Za tymi karygodnymi czynami kryje się coś znacznie więcej, przerażająca prawda, która będzie go już zawsze prześladować - pod powierzchnią kultury i cywilizacji ukrywa się potwór, potwór, który zagraża i jemu samemu. Kiedy sam w sobie odkryje ciemne strony homoseksualizmu, z którym długo przyjdzie mu walczyć, zmieni się cały jego świat. Oskarżony o zdradę i osadzony w więzieniu, zaczyna opowiadać swoją historię. [...] Mario Vargas Llosa zainspirowany Jądrem ciemności Josepha Conrada, zaczął studiować życie Rogera Casementa. Dochodzenie, które przeprowadził, zaowocowało Marzeniem Celta"**

** opis i zdjęcie empik.

Na chętnych czekam do 15 grudnia. Jeśli się uda, ktoś będzie mieć fajny prezent bożonarodzeniowy, jeśli nie, ciekawą książkę na nowy rok :)

poniedziałek, 14 listopada 2011

Kreatywny Klub Dyskusyjny #9: Kim jesteś, blogerze?

Kreatywny Klub Dyskusyjny skupia miłośników książek, którym niestraszne są długie dysputy na tematy (około)literackie. Jeżeli jesteś zainteresowany dialogiem z innymi molami książkowymi - w każdą środę włącz się do nowej dyskusji! Odpowiedz na pytania związane z tematem (zawsze jest ich kilka), a potem opowiedz, do jakich refleksji skłonił Cię dany problem. Możesz rozpocząć dyskusję u siebie na blogu (koniecznie podaj link, dodam go do bazy KKD) i/lub dołączyć do wymiany zdań, jaka wywiąże się pod danym postem, oznaczonym logo Kreatywnego Klubu Dyskusyjnego. Zainteresowany? Znakomicie! Zachęcam do wymiany poglądów :)


Kim więc jesteś, blogerze?
Dla świata nikim ważnym. Rusycystką która nie pracuje w zawodzie, po godzinach pracy redaktor naczelną babskiej strony. Dzięki temu miałam o wiele łatwiejszy dostęp do wydawnictw z czego korzystam (o ja niedobra)
Czy czujesz się istotnym elementem świata literatury?
Istotnym? A gdzie tam. Jeśli bloger jest elementem, to ja jestem elemencikiem. Nie mam wielu czytelników, nie jestem znana z świecie jak choćby Klaudyna :) Ale ponieważ każdy element jest ważny, nie jest źle.
Jaka jest Twoja misja? W jakim celu blogujesz?
Nie mam misji. Nikogo nie nawrócę, nikogo nie namówię do czytania jeśli nie chce. Bloguję, bo mam ochotę podzielić się swoimi przemyśleniami na temat przeczytanych książek. Tak jest milej.
Czy uważasz, że czytelnik może ufać Twoim ocenom?
Myślę, że tak. nigdy nie pozwoliłabym sobie na napisanie o gniocie "kupcie koniecznie". Nie rób drugiemu co Tobie niemiłe: jeśli ja nie chcę zostać oszukana przez innych blogerów, sama też nie mam prawa ich okłamywać.
Masz ambicje zostać krytykiem literackim?
Nieee... nie mam.  Po pierwsze nie czuję się autorytetem, a tylko autorytet może się nazywać "krytykiem literackim", po drugie "krytyka" łatwiej skrytykować, a ja nigdy nie miałam ochoty na wychylanie się
Cenisz sobie to, czym zajmujesz się w blogosferze?
Oczywiście, że tak. Gdybym sobie tego nie ceniła, czy bym siedziała i pisała?
Jakie miejsce zajmuje w niej Twój blog?
To już nie pytanie do mnie tylko do osób, które do mnie zaglądają. Pojęcia nie mam, co sądzą o mnie i moich wypocinach.
Kim jesteś?
Książkoholiczką :D

Grzegorz Łapanowski Smakuje


I Ty bądź bohaterem w swojej kuchni.

„Przepis to tylko instrukcja. Najważniejsze, aby gotować z miłością”.
Rynek autorskich książek kucharskich dzieli się obecnie na dwie kategorie. Książek pisanych i wydawanych bo: jestem sławna, więc się sprzeda oraz tych pisanych z pasją przez ludzi, którzy mają pojęcie o sztuce gotowania. Nie jest ważne, czy książka ta zawiera przepisy na zupy, dania polskie, włoskie, japońskie. Ważne jest to, że jest rzetelna, interesująca i pisana z prawdziwej miłości do gotowania.

Po przeczytaniu książki Grzegorza Łapanowskiego „Smakuje” mam 99% pewności, że książka ta należy do kategorii drugiej. Książek dobrych, które przydadzą się nie tylko, gdy nie będziemy wiedzieć, jak zrobić zupę pomidorową, ale także zwyczajnie do czytania.

„Najbardziej niezwykłe jest to, że kuchnia nie zna granic”. Grzegorz Łapanowski ma całkowitą rację. Także, gdy mówi o tym, że „na kuchnię nie ma monopolu- gotować może każdy”. Ważne, żeby gotować z uczuciem.

Grzegorz Łapanowski bardzo dużą rolę przywiązuje do składników. Przyznaję mu całkowitą rację, jednak muszę się przyznać, że sama na tym polu grzeszę często wybierając produkty tańsze kosztem jakości. Autor stara się przekazać czytelnikowi jak ważne jest to, co wkłada później do garnka. Nie tylko dla smaku, ale też zdrowia i gospodarki. Bo kto będzie hodował piękne i dorodne malinówki, jeśli większość kupuje tanie pomidory w hipermarkecie? Jaką będziemy mieć szansę za kilka lat na dobrą wędlinę skoro kupujemy cokolwiek byle taniej? To wszystko niestety prawda. Pytanie tylko, co kupi statystyczny Polak z najniższą krajową w kieszeni, mając do wyboru kg pomidorów za 3 i 8 zł? Te tańsze. Łapanowski przekonuje, że jeśli zaczniemy wybierać produkty polskie, tradycyjne, regionalne, ekologiczne, to w końcu rynek zacznie odbierać nasze sygnały i się zmieni. Ja proponuję na początek podwyższenie pensji. Wtedy, obiecuję, będę kupowała tylko to, co najlepsze. Ale nie zmienia to faktu, że z autorem, co do wyższości produktów dobrej jakości, zgadzam się w 100%.

Po wstępnie dotyczącym zakupów możemy przejść dalej. Dochodzimy do indeksu produktów i terminów kulinarnych. Najpierw się z tego śmiałam. A później dowiedziałam się, czarny bez, akacja, goździk i hibiskus to kwiaty jadalne, że istnieje 30 odmian mięty, co to są stynki oraz, że szparagi dostępne są także w październiku i listopadzie (byłam pewna, że tylko od maja do czerwca). Tak więc nawet z takiego indeksu  i tablicy sezonowości można się czegoś nauczyć.

Jedzenie.
Co jeszcze znajdziemy w książce?

„Smakuje” podzielona jest na 14 rozdziałów:
  • Chleb- „dzieło sztuki, produkt magiczny i symboliczny”. Dowiemy się tutaj o rodzajach chleba, zakwasu, poznamy tajemnice wyrobu czegoś, co jemy codziennie. Do tego kilka bardzo interesujących przepisów, które wypróbuję, jak tylko będę miała taką możliwość. Czekają na nas przepisy na pizzę, chleb, podpłomyki, grissini,
  • Tłuszcze- „fundament, nośnik smaku”. Tu nauczymy się, jak zrobić masło klarowane, masło z koprem włoskim, czy config z gęsiny.
  • Sery. Jeśli wreszcie chcesz się nauczyć robić własny ser, ten rozdział jest dla Ciebie (ja sztukę robienia sera białego mam opanowaną). Polskie fondue, carpese pl, czy kozi ser z burakami są w zasięgu Twojej ręki.
  • Jaja. Chociaż wydaje się, że jakie jajko jest każdy widzi, nie jest to takie łatwe. Podobno na ten temat można napisać osobną książkę. Gdy dowiemy się co nie co o jajach, będziemy mogli spróbować zrobić jajecznicę z grzybami i grzankami, omlet japoński, czy domowy majonez.
  • Zupy. Tutaj czekają na nas przepisy między innymi na krem z topinambura, wywar rybny, czy chłodnik ekspresowy.
  • Makarony. Serowa pasta z szynką, orzechami i szpinakiem pieczona w gniazdku? A może razowe penne?
  • Drób. „Kurczę pieczone… smażone, duszone, wyluzowane, faszerowane lub mielone”. Macie ochotę na skrzydełka w miodzie?
  • Wieprzowina. „To nie jest rozdział dla wegetarian. Z całym szacunkiem”
  • Wołowina. Tatar z serem pleśniowym, medaliony wołowe, korzenne ogony wołowe. To wszystko dla tych, którzy kochają wołowinę.
  • Jagnięcina. Jak w każdym rozdziale trochę historii, teorii lub wspomnień i luźnych przemyśleń, a potem… przepisy na pieczony udziec z winogronami lub comber z grilla.
  • Ryby. A tutaj korzenny śledź z cebulą i jabłkami, karp z pieca, czy parzony pstrąg.
Rozdziały o warzywach, kaszach i owocach również w książce „Smakuje” znajdziemy.

Czytając miałam wrażenie, że autor wybrał przepisy i produkty tak, aby nasza dieta była zbilansowana. Tłustą kaczkę możemy połączyć ze zdrową kaszą i warzywami, a drób z makaronem.
Wprawdzie nie wszystkie przepisy przypadły mi do gustu, choćby te z wołowiny za którą nie przepadam, albo z kaszy, ale część z nich na pewno kiedyś wypróbuję.

To, co cenię w książkach kucharskich, to obecność autora duchem i ciałem. Przepisy nie są dla mnie najważniejsze. Równie ważne jest to, co autor może i chce mi powiedzieć. A Grzegorz Łapanowski ma do powiedzenia naprawdę wiele. Między przepisami znajdziemy ciekawe przemyślenia, trochę teorii i historii. Tak naprawdę to nie wiem, czy jego zapiski są dodatkiem do przepisów, czy też przepisy uzupełniają historię, którą autor chciał nam przekazać. Tak czy siak, jestem zadowolona. Opowiadania zaostrzają apetyt (przez kilka dni myślałam o świeżym chlebie prosto z pieca), a przepiękne zdjęcia sprawiają, że ślinka cieknie.

Jeśli oprócz przepisów ważne jest dla Ciebie jeszcze to „coś”, to możesz ze spokojnym sumieniem nabyć tę książkę. Będziesz zadowolona.

Ja polecam.

08/10

Grzegorz Łapanowski, Smakuje, G+J, 2011

Recenzja opublikowana na kobieta20.pl

niedziela, 13 listopada 2011

Robokalipsa - Daniel Wilson

„Maszyny pełne miłości i wdzięku”

Czyżby? Być może w świecie idealnym tak. Wiadomo jednak, że świat idealny nie jest, więc …
Aż chce się powiedzieć „ a nie mówiłam? ”. Kiedyś słyszałam kawał o facecie, który po usłyszeniu, że komputer wykona za niego połowę pracy postanowił kupić dwa. Tak to już z ludźmi jest. Jeśli coś może zrobić za nich komputer- bardzo dobrze. Wprawdzie później okazuje się, że nie jesteśmy już w stanie sami tego wykonywać, no ale w końcu otacza nas technika. W „Robokalipsie” jest identycznie. Maszyny robią za nas prawie wszystko. Prowadzą nasze domy, pomagają w domach starców, robią za nas zakupy. Na drogach nie ma wypadków, ponieważ samochody kontaktują się ze sobą. Na wojnie nie ma zabitych, bo zamiast żołnierzy, na ulice wychodzą roboty patrolowe. Do czasu. Z nieznanych powodów zaczynają się pojedyncze incydenty z udziałem robotów, ale nikt nie wie, jaka jest tego przyczyna. Może błąd oprogramowania lub zwarcie? Nie tym razem.

Maszyny stworzone przez człowieka stają przeciwko nam. Rządzi nimi Archos, komputer, który uważa, że „dopóki jedna rasa gnębi drugą, nie ma miejsca na pokój”. Po części ma rację, tylko jak gnębić coś, co nie ma uczuć? Ta maszyna ma. Jest pełna gniewu, nienawiści i rządzy władzy. Kieruje się chęcią zemsty.

Czy ludzkość jest skazana na wyginięcie? Na szczęście nie. Istnieją bowiem ludzie, którzy odkrywają w sobie siłę by walczyć. O siebie, o najbliższych. Są takie momenty w życiu, gdy z największego tchórza i egoisty wychodzi prawdziwy żołnierz gotowy do walki na śmierć i życie. Życie nie tylko swoje, ale i całej ludzkości.

Jak przekonać czytelników do tej pozycji? Daniel Wilson miał ułatwione zadanie. Zachęcają nas do tego Steven Spielberg i Stephen King. Jeśli King mówi, że coś jest dobre, musi takie być. Jeśli Spielberg chce coś przerobić na film, oznacza, że sale kinowe będą pękać w szwach.

Zastanawiało mnie przez chwilę, skąd pomysł autora na to, aby cała książka była utrzymana w bardzo obrazowym stylu. Czytając poszczególne sceny mogłam je sobie wyobrazić bez najmniejszego problemu. Zagadka rozwiązała się sama po przeczytaniu podziękowań. Autor pisząc wiedział, że jego książka zostanie zekranizowana.

 Daniel Wilson napisał książkę w bardzo fajny sposób. Nie jesteśmy naocznymi świadkami wydarzeń. Oglądamy je razem z bohaterem jako zdarzenia zarejestrowane przez różne roboty. Całość czyta się bardzo fajnie. Akcja, zgodnie z obietnicą Stephena Kinga wciąga tak, że nie sposób się od niej oderwać. Bohaterowie są ciekawi, trójwymiarowi. Fabuła pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji. Czegóż więcej oczekiwać po książce? Chyba jeszcze tylko jakiegoś morału. Ten morał musimy jednak znaleźć sami. Dla jednych będzie to „nie ufaj do końca technice”, dla innych „każdy może zostać bohaterem”.

Jeśli do 2013 roku nie zostaniemy świadkami buntu maszyn rodem z Matrixa lub Terminatora, do zobaczenia na kinowej premierze Robokalipsy. Warto jednak najpierw przeczytać książkę.

10/10

Daniel H. Wilson, Robokalipsa, Znak, 2011

Recenzja opublikowana na kobieta20.pl

Demony Leningradu - Adam Przechrzta

My, z wojennoj razwedki…

Nie będę ukrywać. Byłam, jestem i zapewne jeszcze długo będę zachwycona książką „Demony Leningradu” Adama Przechrzty.
Leningrad ’42. Wojna niemiecko-radziecka zbiera żniwa nie tylko na polu walki. Jak to zwykle bywa, najbardziej obrywają ci, którzy nie są niczemu winni- zwykli mieszkańcy miast. W Leningradzie głód, smród, ubóstwo. Każdy radzi sobie jak tylko może. Ulice ściele trup, a ludzie ratują się przed śmiercią jak tylko mogą- często wódką i gulaszem z „ludziny”.  Wprawdzie kanibalizm jest zakazany, ale nawet oficerowie NKWD nie mają lekko. Każdy orze jak może.

Do miasta przybywa major GRU - Razumowski. Ma za zadanie odnaleźć i zlikwidować przywódcę sekty antropofagów, grupy kanibali, którzy znani są jako Doskonali. Nie imają się ich kule, nie zabija ich mróz. Nikt nie wie, jak wyglądają. Sytuację pogarsza fakt, że oprócz demonicznego Breii, wynikiem śledztwa jest zainteresowany sam Stalin. Czy Razumowski i jego wojennaja razwiedka rozwiążą sprawę zanim Stalin straci cierpliwość? Gdyby i tego było mało, major GRU musi toczyć nieustanną walkę z NKWD. Na szczęście po swojej stronie ma wiernych jak sabaki ludzi, którzy dla niego są w stanie zrobić wszystko.

Książka dzieli się tak de facto na dwie części. Tę, w której akcja dzieje się na ulicach Leningradu i tę, gdzie major Razumowski przenosi się do Moskwy. I tu i tu nie zabraknie głównym bohaterom przygód i problemów. Czy ktoś wyjdzie z tego cało? To nie romansidło. Tu nie ma miejsca na happy end, piękny zachód słońca i parę kochanków trzymającą się za ręce. Tu trzeba walczyć i przetrwać lub zginąć. A sytuacji do zejścia z tego świata będzie naprawdę wiele.

Chętnie zdradziłabym więcej o treści książki, ale boję się, że każdy opisany przeze mnie fragment będzie spoilerem, a tego bym nie chciała, bowiem „Demony Leningradu” zasługują na to, aby móc zaskakiwać czytelnika cały czas. Aby was zachęcić, powiem tak: będzie miłość i śmierć, nienawiść i przyjaźń i jakiej wielu z nas marzy. Będzie Rosja taką, jaką znamy z historii i taka, o jakiej pewnie nawet Stalinowi się nie śniło. Do tego cięty język, intrygi i ciekawe zwroty akcji. Prawdziwa gratka dla wielbicieli Hansa Klossa i Stirlitza, bo o takim majorze jak Razumowski powinni kręcić filmy. I byłyby to naprawdę dobre filmy.

„Demony Leningradu” trzymają w napięciu od początku do końca. Autorowi należą się brawa za kreację postaci, tło historyczne i za całokształt atmosfery Rosji. Gdyby ktoś dał mi do przeczytania książkę zaklejając przedtem nazwisko autora, w życiu bym się nie zorientowała, że tak wspaniale osadzona w rosyjskich [radzieckich] realiach książka wyszła spod pióra Polaka.

10/10

Adam Przechrzta, Demony Leningradu, Fabryka Słów, 2011

Recenzja opublikowana na kobieta20.pl

Conan Barbarzyńca

Ze słonecznej plaży Kalifornii do ... hektolitrów keczupu






Conana zna chyba każdy. Część osób za sprawą komiksu, część dzięki "oskarowej" roli Arnolda Schwarzeneggera. Tak czy siak wiadomo o co chodzi. Dziś miałam przyjemność obejrzeć Conan the Barbarian 2011 z Jasonem Momoa w roli głównej. Dlaczego zaczęłam od "słonecznej plaży Kalifornii"? Ponieważ Jason Momoa rozpoczął swoją karierę od Słonecznego patrolu. 


Tak, to on.  Jason Momoa. Wylaszczył się, prawda? O tym, gdzie Conan zaczynał, dowiedziałam się, gdy sprawdziłam, kto grał przystojnego Khal Drogo w "Grze o tron" [swoją drogą, moim zdaniem, zagrał tam świetnie]. Przy okazji przypomniałam sobie, że widziałam go w "Gwiezdne Wrota: Atlantyda", ale to już inna historia. 
Wracając do Conana. Film, co tu dużo mówić, porywający nie był i pomimo zabójczej gry Arnolda, chyba wolę jednak pierwszą wersję- miała przynajmniej swój klimat. Najnowszy Barbarzyńca to połączenie hektolitrów keczupu z odrobiną dobrej akcji. Gdy dodamy do tego szczyptę orgii, kilogram czarnej magii oraz wielogodzinne dodawanie efektów specjalnych otrzymamy właśnie tegorocznego Conana. Pierwsze 20-30 minut filmu było fajne, trzymające w napięciu. Przypomniało mi o [dobrej] książce Bernarda Cornwella -Ostatnie królestwo. Potem było tylko gorzej. Conan to zobaczeniu (z bardzo bliska) śmierci swojego ojca postanawia się zemścić. Pojawia się naście lat później zabijając wszystko co się rusza, aż do praktycznie ostatniej sceny, gdzie dokonuje zemsty. Pomiędzy 00:30 a 1:50 jest dużo krzyków, biegania, krwi, trochę seksu, czarna magia rodem z Mumii. Nie powiem, mając grypę i będąc przywiązanym do łóżka, można ten film obejrzeć. Ale gdybym poszła na niego do kina [jak to powiedział mój luby] powinno się zażądać zwrotu kasy za bilet i dodatkowych pieniędzy za stratę czasu. Plusy Conana? Muzyka i główny bohater (bo naprawdę jest na co popatrzeć). 

Tytuł: Conan Barbarzyńca
tytuł oryginalny: Conan the Barbarian
czas trwania: 1 godz. 53 min.
gatunek: Fantasy, Przygodowy
premiera: 19 sierpnia 2011 (Polska) 14 sierpnia 2011 (Świat)
reżyseria: Marcus Nispel
scenariusz: Thomas Dean Donnelly, Joshua Oppenheimer
obsada: Jason Momoa, Stephen Lang, Rachel Nichols, Ron Perlman, Rose McGowan, Bob Sapp

Łatwa kuchnia japońska, Emi Kazuko – poznajemy smaki Japonii

Kuchnia japońska to temat rzeka. Książek o tej tematyce jest wiele, jednak większości czegoś brakuje.
„Łatwa kuchnia japońska” ma dużą przewagę nad większością książek o kuchni japońskiej. Jej autorką jest Emi Kazuko, ceniona dziennikarka zajmująca się tematyką kulinarną. Jest więc dobrym człowiekiem w dobrym miejscu. Któż bowiem będzie wiedział więcej o kuchni japońskiej niż Japonka? A kto będzie potrafił lepiej opisać dane potrawy i zadbać o ich piękno na zdjęciach niż dziennikarka?
Od dawna wiadomo, że człowiek je oczami, zacznijmy więc od wyglądu książki. Łatwa kuchnia japońska jest wydana przepięknie. Na śliskim papierze, dużo bardzo ładnych zdjęć, bardzo dobrze zrobiony indeks. Zawsze przeglądając książki kucharskie sprawdzam jej walory estetyczne i tym razem się nie zawiodłam. Wystarczająco duży druk (autorka nie zapycha książki na siłę maczkiem, ale też nie jest to druk dla małych dzieci), zróżnicowana wielkość czcionki w zależności od stopnia ważności danych informacji. Dla mnie bomba.
Łatwa kuchnia japońska podzielona jest na trzy części: podstawy, przepisy oraz menu.
Z części „podstawy” dowiemy się o podstawowych technikach przyrządzania potraw, o tym, jakie składniki będą nam potrzebne, jakich sprzętów nie może zabraknąć w naszej kuchni, a także jak zrobić podstawowe dania takie, jak: ryż do sushi, dashi, zupę miso, marynowany imbir.
Część druga- przepisy podzielona jest na przystawki i przekąski, zupy, sushi i sashimi, dania główne, sałatki, ryż i makarony oraz desery.
W części menu znajdziemy przepisy na lunch z rodziną, przyjaciółmi, weekendowy, codzienny oraz obiady rodzinne, z przyjaciółmi, przyjęcie z drinkami- słowem wszystko, co może się przydać jeśli będziemy chcieli zabłysnąć kuchnią japońską.
Dodatkowym plusem książki, zwłaszcza dla laików jest to, że autorka prowadzi nas przez sekrety kuchni japońskiej za rączkę jak  małe dzieci. Nie zostawi nas samych na żadnym zakręcie, jej porady nie kończą się w połowie przepisu. Doprowadzi nas do mety. Tego możecie być pewni. Wprawdzie jeszcze nie miałam okazji spróbować  przepisów Emi Kazuko, ale jestem pewna, że te dania muszą się udać.
A co czeka nas w środku?
Macie ochotę na japońskie jedzenie w pracy? Nic prostszego. Autorka proponuje „pudełko z lunchem” a w nim: duszoną wieprzowinę z dynią, zieloną fasolkę szparagową z białym dressingiem, sałatkę owocową z galaretką imbirową, gotowany biały ryż oraz marynaty z miso.  Na „niespodziewaną” wizytę wpada wymagająca teściowa? Zaproponujmy jej: sashimi ze smażonego tuńczyka, terrine krewetkowo-jajeczne, sukiyaki, kapustę pak choi i małże w dressingu musztardowym, ryż gotowany z grzybami shimeji oraz smoczy owoc z galaretką żurawinową. Niektóre nazwy brzmią trochę dziwnie, prawda? Dla laika w kwestii kuchni japońskiej na początku to może być dużym problemem, ale po jakimś czasie wszystko zaczyna się rozjaśniać. W końcu polskie potrawy też zapewne napawają strachem niektórych obcokrajowców.
Zrobiłam Wam smaka? Sobie też.
 
Łatwa kuchnia japońska, Emi Kazuko,  Muza, 2011
 
recenzja opublikowana na kobieta20.pl

Kuchnia w kawalerce i apartamencie, Barbara i Piotr Adamczewski – single na równi z dużymi rodzinami

Czy wiedziałaś, że kuchnia singla i rodziny dwuosobowej diametralnie różni się od kuchni rodziny wieloosobowej?
Nie? Ja również nie zdawałam sobie z tego sprawy. Faktycznie czasami przydałby się inny garnek albo zostało mi trochę jedzenia, ale jakoś nie spędzało mi to snu z powiek. Tak naprawdę chyba dopiero po przeczytaniu książki Barbary i Piotra Adamczewskich „Kuchnia w kawalerce i apartamencie” zaczęłam się nad tym zastanawiać. Dopóki mieszkałam w mieszkaniach studenckich nie miałam dla kogo gotować. Brałam pierwszy lepszy garnek z brzegu (czasem za duży, czasem zbyt mały) i wrzucałam cokolwiek, byle szybko. Nie brałam pod uwagę, że bezmyślne gotowanie to strata czasu( złe dobranie garnków wydłuża proces gotowania), pieniędzy(nie potrafiłam oszacować proporcji) i linii (jak zostało coś na dnie, to się przecież nie będzie marnować, prawda?)
Do tej pory nie miałam na przykład pojęcia, jakie dokładnie garnki powinna posiadać osoba, która gotuje głównie dla siebie, jak dobrać odpowiednie patelnie, które sprzęty są mi niezbędnie potrzebne, a bez których można spokojnie się obejść.
Wprawdzie książka „Kuchnia w kawalerce i apartamencie” nie zawiera osobistych przemyśleń kuchennych które bardzo lubię, ale naprawdę się cieszę, że będę ją miała w swojej biblioteczce bo jest bardzo ciekawa i pożyteczna.
„Kuchnia w kawalerce i apartamencie” nie licząc obszernego wstępu zawiera 5 rozdziałów: śniadania na dobry początek, po całym dniu, przy stole z przyjaciółmi, desery i odważni to lubią, a także dodatek o winach i dietach. W książce znajdziemy zróżnicowane przepisy wśród których każdy znajdzie coś dla siebie: jajecznica z grzankami i zupa pomidorowa dla studenta, jajka po wiedeńsku i udziec jagnięcy dla młodej businesswoman, placek ziemniaczany z wędzonym łososiem dla tych, którzy lubią tradycyjną kuchnię oraz puree kasztanowe do pieczonego mięsa dla lubiących eksperymenty kulinarne. Jak więc widać znajdziemy tu przepisy zarówno dla osób z ograniczonym budżetem, jak i dla tych, którzy mogą i lubią czasem zaszaleć.
W książce podoba mi się to, że przed każdym działem znajdziemy wprowadzenie ze wskazówkami oraz to, że nawet osoba które do tej pory potrafiła przypalić jajko na twardo odnajdzie się w jasno opisanych przepisach. Instrukcja gotowania naprawdę nie powinna nikomu, nawet osobom opornym, sprawić problemu. Wszystko jest opisane dokładnie i w przystępny sposób.
„Tradycyjne książki kucharskie przyzwyczaiły nas do przepisów, którymi wykarmić możemy całą rodzinę. Przygotowywane były w zasadzie dla biegłych w gotowaniu gospodyń domowych, dla których kuchnia nie miała żadnych tajemnic. „Kuchnia w kawalerce i apartamencie” prezentuje jednak zupełnie nowe podejście do sztuki kulinarnej. Udowadniamy, że w kuchni świetnie czuć się może, zarówno debiutant, jak i mistrz, singiel i para, podkreślając, że nowoczesna książka kucharska powinna nadążać za współczesnymi trendami. Pokazujemy, że w kuchni singla wcale nie musi dominować bylejakość czy doraźność, bo przygotowanie smacznego, zdrowego, a przy tym wykwintnego dania często jest bardzo proste i nie wymaga zbyt wiele czasu”.
Tę książkę mogę polecić każdemu ze spokojnym sumieniem. Będziecie zadowoleni. A jeśli należycie do osób, które dopiero zaczęły albo zaczną życie na własnym garnuszku powinniście być wniebowzięci dzięki radom autorki odnośnie początków we własnej kuchni.
 
Barbara Adamczewska, Piotr Adamczewski, Kuchnia w kawalerce i apartamencie, Latarnik, 2011
 
recenzja opublikowana na kobieta20.pl

Ekspresowe dania i drinki na spotkania, Olga Smile – idealnie w każdym calu

Uwielbiam książki kucharskie. Często ważniejsza od przepisów jest cała reszta: oprawa, atmosfera, podejście autora. Ciekawe przepisy to tylko połowa sukcesu.„Ekspresowe dania i drinki na spotkania” Olgi Smile to książka dla kobiet nowoczesnych, ciekawych świata, bawiących się gotowaniem.
Cóż powinniśmy wiedzieć o książce?
Przede wszystkim autorka zrobiła kawał naprawdę dobrej roboty. W książce znajdziemy świetne pomysły na imprezę zarówno z przyjaciółmi jak i pracodawcami. „Ekspresowe dania i drinki na spotkania” składają się z 6 działów: Zimne dania na spotkania w 60 minut, ciepłe dania na spotkania w 60 minut, zupy i chłodniki w 60 minut, dania w 120 minut, ekspresowe drinki i koktajle oraz poradnik ekspresowy Olgi Smile. W każdym z działów znajdziemy przepisy, które na się spodobają.
Moje ulubione przepisy z książki pani Olgi? Hmmm. Na 100% bliny z kwaśną śmietaną i łososiem, masło krewetkowe i zielone tartaletki szpinakowe. Dodatkowym atutem książki są przepięknie wykonane zdjęcia potraw. Co jeszcze zasługuje na uwagę?
„Ekspresowe dania i drinki na spotkania” to nie zwykła książka kucharka. To coś na kształt książek Nigelli Lawson. Autorka więcej miejsca poświęca swoim przemyśleniom niż przepisom, co mi się podoba, bo wtedy taką książkę kucharską możemy sobie zwyczajnie czytać. Same gołe przepisy możemy znaleźć przecież wszędzie. A  opowieści o gotowaniu już niestety nie. Sam fakt, że książka kucharska nie jest tylko i wyłącznie zbiorem przepisów ma dla mnie bardzo duże znaczenie.
 
Co może odstraszać?
Mam wrażenie, że zdjęcia autorki są trochę sztuczne, ustawione. Gdyby nie fakt, że widziałam naprawdę piękne, naturalne i zabawne zdjęcia autorów książek kucharskich pewnie bym tego nie zauważyła. Ponieważ jednak miałam okazję natknąć się takie fotki, bo oglądaniu których miałam ochotę przejść na drugą stronę książki i pomóc autorowi zlizywać czekoladę z łyżki, albo wytrzeć mu usta, zdjęcia idealnie perfekcyjnej Olgi Smile trochę mnie irytowały. Przecież gotowanie to również upaćkany stół, plama z pomidora na fartuszki, czy oblizana łyżka. Autorka natomiast na prawie każdym zdjęciu jest nienaturalnie uśmiechnięta, obie ręce ma zajęte potrawami, które dumnie prezentuje ubrana w czyste ciuszki z biżuterią. Uśmiechu czepiać się nie będę. Albo nazwisko autorki pasuje do niej idealnie i faktycznie pani Smile uśmiecha się naturalnie od ucha do ucha, albo tak jak ja ma taki odruch podczas robienia zdjęć. Natomiast ta idealność i perfekcyjność są strasznie nienaturalne i tą sztuczność widać i czuć. A tak bardzo chciałabym zobaczyć panią Olgę trochę upaćkaną.
Ogólnie książka bardzo na plus. Myślę, że nawet jeśli nie wykorzystamy wszystkich pomysłów na dania przedstawione w książce to przynajmniej poczytamy sobie wieczorami ciekawe teksty. Według mnie pozycja ta zasługuje na to, aby znaleźć się na półce każdej kochającej gotowanie osoby, niezależnie od tego, czy jest to facet czy dziewczyna.

Ekspresowe dania i drinki na spotkania, Olga Smile, Muza, 2011

Recenzja opublikowana na kobieta20.pl

Lucia Pantaleoni, Bruschetta i crostini grzanki po włosku – włoska fantacja w kuchni

Jeśli lubicie włoskie jedzenie, a w restauracji nie możecie się obyć bez włoskich przystawek- ta książka została napisana specjalnie dla was.Grzanki – przekąska idealna. Nadają się jako przystawka, podwieczorek, a nawet śniadanie. Grzanka w stylu włoskim? Jeszcze lepiej. Drogie miłośniczki dań włoskich, przedstawiam wam książkę „Bruschetta i crostini grzanki po włosku” Luci Pantaleoni.
Zanim zaczniecie przygotowywać te pyszne ciepłe kanapki, należy się zastanowić, czym różni się bruschetta od crostini. Bruschetta to grzanka „z chleba pieczonego na zakwasie, której podstawą jest pieczywo, posmarowane oliwą i roztartym czosnkiem”, do crostini używamy pieczywa białego.
Książka Luci Pantaleoni podzielona jest na cztery główne rozdziały: na kolację, przed telewizorem, ponadczasowe przysmaki oraz małe i smaczne. W każdym z nich mamy przepisy, dzięki którym na każdą porę dnia znajdziemy dla siebie coś wyjątkowego. Bardzo dużym atutem książki są fotografie wykonane i wystylizowane przez Bernarda Radvanera. Sprawiają, że nasze nogi same poniosą nas w okolice lodówki.
Do wyboru mamy przepisy mniej i bardziej wyszukane, więc każdy znajdzie coś na swoją kieszeń. W dodatku, dzięki odrobinie wyobraźni, z łatwością zastąpimy niektóre składniki tańszymi specjałami.
W poradniku znajdziemy, między innymi, przepisy na: crostini z kremem z karczochów i  pietruszką, crostini ze szpinakiem, boczkiem i szałwią, bruschettę z borowikami, bruschettę z wątróbką. Jeśli posiadamy w domu podstawowe przyprawy, oliwę z oliwek, czosnek i ser, tuńczyka, pomidory, gruszki, kiełbasę, oliwki albo mozarellę, bez problemu przyrządzimy jedną z pokazanych w książce grzanek.
Sięgnijcie po poradnik Luci Pantaleoni, aby przygotować przystawkę, której nie powstydzi się najlepsza restauracja, a także, jeśli marzy się nam impreza po której wszystkie koleżanki będą próbowały wyciągnąć od nas przepisy.
Bon Appétit

Lucia Pantaleoni, Bruschetta i crostini grzanki po włosku, RM, 2011

Annie Rigg, Dekorowanie ciast, ciasteczek i tortów – udekoruj ciasto. Sama!

Bardzo nie lubiłam książek kucharskich. Włożyć, zrobić, pokroić… Same polecenia, nakazy i zakazy, w dodatku w formie bezosobowej. Do niedawna jedynymi książkami kucharskimi, w których się zaczytywałam były pozycje Nigelli Lawson. Tylko Nigella przemawiała do czytelnika, jak do przyjaciółki, nie do klienta. Teraz znalazłam godną rywalkę Nigelli- Annie Rigg. Książka „Dekorowanie ciast, ciasteczek i tortów” to poradnik pełen pasji i wspaniałych pomysłów. Autorka zwraca się do czytelnika jak przyjaciółka, a nie wszystkowiedzący mentor. Prowadzi nas przez kręte meandry jednej z najtrudniejszych części pieczenia- dekorowania. Dzięki niej dowiadujemy się, krok po kroku, jak zaczarować nasze wypieki.  Zrobić i ozdobić wiosenne ciasteczka, marcepanowe serduszka, babeczki marchewkowe i bałwanki w szaliczkach. Nauczymy się kandyzować płatki róż, odpowiednio roztapiać czekoladę i robić płatki róży z masy cukrowej. Wydaje się niemożliwe, a jest dziecinnie łatwe. Oprócz przepisów na torty, ciasta i ciasteczka oraz sposobów dekorowania dowiemy się również, jak zrobić papierowe szpryce, w jakie końcówki rękawów cukierniczych powinnyśmy się zaopatrzyć, jak za pomocą specjalnych farbek stworzyć kolorowy lukier. Do dekorowania koniecznie możemy również użyć niezliczonej ilości posypek, brokatów, błyszczyków i kryształków, dzięki którym wypieki będą wyglądać lepiej, niż w cukierni.
Dodatkowym atutem książki są wspaniałe fotografie wykonane przez Kate Whitaker. Taka wizualizacja podsyca apetyt na stawienie czoła wypiekom.

Annie Rigg, Dekorowanie ciast, ciasteczek i tortów, RM, 2010

Przekąski na imprezę. Łatwiejsze niż myślisz, Abigail Brown, Tomás García, Michele Gomes

Czy marzą Ci się domowe imprezy, których przyjaciółki długo będą Ci zazdrościć? Jeśli tak, sięgnij po książkę „Przekąski na imprezę łatwiejsze niż myślisz”.Do niedawna wydawało mi się, że na imprezach nic nie zastąpi chipsów, kanapek i sałatek. Szybkie „dania” które łatwo zjeść bez specjalnych ceremonii. Okazuje się, że bardzo się myliłam. Dzięki autorom książki: Abigaile Brown, Tomasowi Garcia, Michele Gomes i Mellissie Webb dowiedziałam się, że idealnymi przekąskami na imprezę są również koreczki, tosty z bakłażanem,  bruschetty, fondue, jagnięcina, a nawet sushi.
W książce- poradniku „Przekąski na imprezę łatwiejsze niż myślisz” znajdziemy ponad 150 przepisów na dania idealne zarówno na wieczór z przyjaciółkami, jak i przyjęcie pokazowe dla przyszłej teściowej.
Czy wiedziałyście, że przygotowanie prawdziwego sushi jest banalnie proste? Też w to nie wierzyłam, a jednak.
Co dokładnie znajdziemy w książce? Poradnik podzielony jest na kilka rozdziałów: canapes, tapas, fondue i sushi. W każdym w rozdziałów dowiemy się czym są dane potrawy, czym się charakteryzują, jak je podawać, no i oczywiście jak je przygotować. Mamy tam dokładne instrukcje obsługi krok po kroku. Niezwykle rzadko pojawiają się książki kucharskie, dzięki którym nawet najbardziej oporny użytkownik kuchni jest w stanie przygotować prawdziwą ucztę.
Nadchodzi czas w życiu młodej kobiety, gdy zaczyna nam zależeć na oprawie spotkań z rodziną i przyjaciółmi.  Dorastamy, chcemy się wykazać, zaczyna nam zależeć na jakości tego, co jemy. Wtedy z pomocą może nam przyjść właśnie ta książka.
Poradnik ma jeden minus. Część składników z których przyrządzamy dania opisane w książce nie należy do produktów tanich. Po zastanowieniu i podliczeniu dochodzę jednak do wniosku, że kupno chipsów i dużej ilości niezdrowych przekąsek wyjdzie tak samo drogo jak kupno kawałka dobrej ryby. Od niedawna wychodzę z założenia, że lepiej mniej, a lepszej jakości jedzenia, niż więcej śmieciowego.
Smacznego i udanej imprezy

Abigail Brown, Tomás García, Michele Gomes, Przekąski na imprezę. Łatwiejsze niż myślisz. Canapés, tapas, fondue, sushi,  G+J, 2011

Wielka księga kucharska. Gotujemy w domu - Chuck Williams Kristine Kidd

Najlepszy przewodnik dla gotujących w domu?
Tak a nie inaczej Chuck Williams reklamuje swoją „Wielką księgę kucharską” na okładce. Czy faktycznie jest to najlepszy przewodnik dla gotujących w domu?

Jeśli nie najlepszy, to przynajmniej najobszerniejszy. Od dawna nie widziałam bowiem książki kucharskiej zapełnionej przepisami na 619 stronach. Bez zdjęć. Ostatni raz takie księgi, bo faktycznie można nazwać tę książkę księgą, widziałam u rodziców. Była to bardzo stara, i dobra, książka kucharska, z której gotowała  moja babcia, potem mama, a później ja stawiałam z nią moje pierwsze kroki w kuchni. Takie też miałam odczucia otwierając naprawdę imponującą pracę Chucka Williamsa i Kristine Kidd.

Czego możemy się spodziewać sięgając po tę książkę? Na 100%, jeśli nie jesteśmy w posiadaniu magicznych książek kucharskich przekazywanych z pokolenia na pokolenie, będziemy mieć coś wartościowego, co spokojnie będzie nam służyć wiele lat.

Jak pisałam, książka ma ponad 620 stron. Już spis treści mówi nam, że możemy spędzić w kuchni wiele miesięcy i gotować codziennie coś nowego. Autorzy przygotowali da czytelników prawdziwe vademecum gotowania.  W książce znalazło się miejsce na: podstawy gotowania, śniadanie i brunch, przystawki i pierwsze dania, sałatki, zupy i gulasze, dania z makaronu, pizze i kanapki, ryby i owoce morza, potrawy z drobiu, potrawy z mięs, ryż kasza i rośliny strączkowe, potrawy z warzyw, sosy salsy i dodatki, pieczywo drożdżowe, muffiny i spulchnione pieczywo, desery, ciasta i ciasteczka, tarty i placki, desery owocowe, cukierni i czekoladki, budynie musy i kremy oraz mrożone desery. Imponujące, prawda? Mnie, prawdę mówiąc, w pierwszej chwili zatkało. Przez kilka dobrych godzin przekopywałam się przez 1000 (słownie tysiąc) przepisów, aby porównać, choć częściowo, to co znalazłam tutaj z tymi przepisami, które pamiętam z książki w rodzinnym domu. Jestem wniebowzięta i nawet nie wiem, od czego zacząć.

Nieważne, czy macie ochotę na buraka ćwikłowego z cebulą i śmietaną, czy też na małże gotowane w oparach białego wina i czosnku. Może przyjść Wam ochota na placek czekoladowo- serowy albo wołowinę po burgundzku. Sorbet z zielonych jabłek? A może irlandzki gulasz jagnięcy? Bliny z kawiorek i pilaw miętowy również nie stanowią już wyzwania. To wszystko naprawdę tu jest. Przeglądając indeks potraw można dostać oczopląsu.

Przez chwilę wydawało mi się, że trzeba być przynajmniej w połowie tak dobrym w kuchni jak Julia Child aby brać się w praktyce za te przepisy. Na szczęście nie. Autorzy chętnie nauczą nas nawet jak się robi dipy albo chłodnik. Ponadto po lekturze „podstawy gotowania” każdy czytelnik będzie miał już całkiem niezłe pojęcie, teoretyczne, o gotowaniu. Chuck Williams i Kristine Kidd zadbali o to, abyśmy wiedzieli co powinno znaleźć się na naszym polu bitwy, jak posługiwać się nożem, jakie są podstawowe składniki, których nie powinno zabraknąć w naszej kuchni, jakie są podstawowe techniki gotowania. Dzięki nim dowiemy się też podstaw dotyczących gotowania różnych wywarów. Na bokach książki znajdziemy podpowiedzi dotyczące danych potraw, specyfiki ziół najczęściej goszczących w naszych kuchniach, niezbędnych przypraw, tego, w jakiej temperaturze piec dane mięso, a nawet podział mięs za pomocą obrazków (dokładnie jak w mojej rodzinnej księdze).

Ekspertem od gotowania nigdy nie byłam i nigdy zapewne nie będę. Wiem, że sama nie mam wielkiej wiedzy o gotowaniu, więc nie będę mędrkować o tym, czego w książce mogło zabraknąć. Jestem jednak pewna jednego. Znalazłam idealny prezent dla każdej dziewczyny rozpoczynającej nową drogę życia. Zamiast kompletu ręczników albo żelazka proponuję dawać takie jak ta książki kucharskie. Będą one pomocą (i być może przyjacielem) zarówno dla początkujących jak i średnio zaawansowanych w gotowaniu. 60 złotych, przy cenach cieniutkich książek kucharskich, to naprawę niewiele za kompendium wiedzy o gotowaniu.

Chuck Williams  Kristine Kidd, Wielka księga kucharska. Gotujemy w domu , Publicat, 2011

recenzja opublikowana na kobieta20.pl

sobota, 12 listopada 2011

To tylko seks

Albo aż seks. Dodatkowo fajna muzyka, dobra obsada i... instrukcja obsługi partnerów ;)

Historia zaczyna się ciekawie. Dylan (Justin Timberlake) mieszka w Los Angeles, Jamie (Mila Kunis) w Nowym Jorku. On ma swoją stronę internetową, ona jest łowczynią głów. Łączy ich jedno. Oboje mają przekichane związki, które właśnie się rozpadają. Cóż zrobić? Trzeba przekonać samego siebie, że miłość jest nam potrzebna jak piaskownica na pustyni. 


Jamie, ma za zadanie upolować Dylana dla jeden z firm. Udaje się jej to bez większych problemów. Bohaterzy, jak to w filmach bywa, dość szybko zaczynają się dogadywać, coraz częściej spędzają ze sobą czas itd. W końcu wpadają na stary jak świat pomysł seksu bez zobowiązań. Na początku jest świetnie. Seks, praca, zabawa, gdy, sex, praca, wspólne jedzenie, seks... mówiłam już sex? 
Na końcu musi pojawić się magiczny pocałunek pełen miłości. To pewne. Ale jak do tego dojdzie i w jaki sposób Dylan i Jamie odkryją, że łączy ich nie tylko stosunek płciowy? Sprawdźcie :)

Hmmm... Film, choć nie należy do zabójczych, bardzo mi się spodobał. Jak zaznaczyłam na początku jest fajna muzyka, dobrze dobrami aktorzy: Justina nikomu nie trzeba przedstawiać [myślę, że dobrze sobie radzi w filmach patrząc na innych "aktorów" (choćby w The Social Network albo Zła kobieta)] , Milę mogliście zobaczyć w takich filmach jak Księga ocalenia czy Czarny łabędź. Wracając do tematu: stworzyli naprawdę niezłą parę na ekranie. Myślę też, że uznanie należy się scenarzyście i reżyserowi. Sceny, które bardzo często są spaprane w tego typu filmach (te z seksem na 100 sposobów) były zwyczajnie zabawne. Spodobały mi się też dialogi. Nie były śmieszne na siłę, co coraz częściej się zdarza. Co jeszcze? dobra atmosfera w filmie. Ogląda się go bez znudzenia i na luzie, choć jest w nim poruszonych kilka głębszych spraw.


Ogólnie film, w skali komedii romantycznych, na duży plus


Tytuł polski: To tylko seks
tytuł oryginalny: Friends with Benefits
gatunek: Komedia rom.
premiera: 23 września 2011 (Polska) 22 lipca 2011 (Świat)
reżyseria: Will Gluck
scenariusz: Will Gluck, Keith Merryman
obsada: Justin Timberlake, Mila Kunis, Patricia Clarkson, Jenna Elfman, Bryan Greenberg, Richard Jenkins, Woody Harrelson

poniedziałek, 7 listopada 2011

Candace Camp, Panna z dobrego domu - W świecie pozorów

Po „Mistyfikacji” i „Tajemnicy panny Hamilton” Candace Camp uraczyła wierne czytelniczki kolejną historią miłosną przeniesioną w czasie.
Główną bohaterką powieści „Panna z dobrego domu” jest rezolutny podlotek Charity Emmerson, panna pochodząca z niezamożnego, lecz dobrego domu. Życie rodziny Emmersonów przepełnione jest utrzymywaniem pozorów. Głowa rodziny, w tym przypadku matka Charity, zrobi wszystko, aby wydać córki dobrze za mąż. W związku z planami rodziców, siostra Charity, choć kocha ubogiego pastora z rodzinnego miasta, nie może wyjść za niego za mąż. Główną przeszkodą są pieniądze, lub raczej ich brak. Rodzice dziewczyny upierają się przy tym, aby ta wyszła bogato za mąż w celu utrzymania całej rodziny i wprowadzenia reszty sióstr w świat. Gdy Charity dowiaduje się, że Hrabia Simon Westport zamierza poprosić o rękę jej siostry, postanawia pomóc i oferuje hrabiemu swoją kandydaturę.

Szybko okazuje się, że Charity nie jest tak dobrze wychowaną panną, za jaką uchodzi. To osóbka żywa, nie lubiąca sprzeciwu, mająca w nosie konwenanse i pozory. Dzięki swojej osobowości i urodzie szybko zdobywa przyjaźń hrabiego. Może małżeństwo z nim nie będzie takie złe... Jednak wszystko co dobre, musi się skończyć. Hrabia zostaje oskarżony o morderstwo swojego wroga. Czy to on zabił? Czy małżeństwo Simona i Charity dojdzie do skutku?

Książka ta idealnie nadaje się na chłodny wieczór lub długą podróż pociągiem. Candace Camp stworzyła ciekawych bohaterów, ich dialogi nie są sztuczne i patetyczne. Bardzo spodobało mi się tło powieści. Autorka bardzo trafnie opisała życie wyższych sfer, ich przyzwyczajenia, pozory, które rządziły ich życiem, sztuczność. Świat stworzony przez autorkę jest idealny dla panien, które przez całe życie są zdolne kłamać i udawać. Szczera i naturalna Charity w ogóle tam nie pasuje. Być może właśnie dlatego zdobyła moje serce.

06/10

Candace Camp, Panna z dobrego domu, Mira, 2011

recenzja opublikowana na dlalejdis.pl